Luty zaczął się pięknie, a skończył jeszcze piękniej (pomijając mniejsze i większe wypadki losowe). Przy czym w środku też był niczego sobie. Zresztą sami zobaczcie.
Pisanie osobiste ma tyle samo zalet, co i wad. I dziś będzie o tych drugich.
Postawmy sprawę jasno: kompulsywne stukanie w klawiaturę – fikcyjne, czy też nie – może stanowić (jak każda inna obsesja i uzależnienie) zalążek prawdziwych zaburzeń psychicznych. Jednym z nich, bez wątpienia, jest niekontrolowany (i niebezpieczny) rozrost własnego ego, płynnie przechodzący w stan permanentnego egocentryzmu. Innym z kolei jest nagminne odrealnianie. Zwykle wynikające ze zbyt intensywnego rozmyślania.
Przy okazji zimowej sesji (która, w moim skromnym doświadczeniu zawsze jest tą gorszą) rozmawiałam sobie z moimi znajomymi porozrzucanymi po różnych uczelniach i kierunkach, i tylko niemo utwierdziłam się (ponownie!) w przekonaniu, że naprawdę jestem tam, gdzie być powinnam. Z podwójną mocą (znowu) dotarło do mnie jak wielkie mam szczęście, że studiuję to, co, mimo tych wszystkich systemowych przeciwności, naprawdę mnie jara. I nierozerwalnie łączy się z pasjami i zainteresowaniami, które dzielnie i wytrwale pielęgnuję.
Publikując kadry grudniowe, wspominałam krótko o przewrotnym losie artysty i moim, skondensowanym tamtego dnia, pechu tramwajowym. Cóż, dzisiejszą historię uznajcie za swoistego rodzaju rozwinięcie tematu i równoczesny wstęp do rzekomej historii znaczenia mojego nazwiska, o której opowiem Wam przy innej okazji. Bo jak bardzo lubię jeździć tramwajami, tak chyba one nie do końca lubią wozić mnie.